Początek czerwca 1945 roku. Do zniszczonego, dopiero co zdobytego Wrocławia przybywa Jan Korzycki, uciekający przed UB porucznik Armii Krajowej. Zacierając za sobą ślady, pod przybranym nazwiskiem wstępuje do milicji. Otrzymuje
zadanie wytropienia "komendanta Festung
Breslau", jak każe się tytułować przywódca konspiracyjnego niemieckiego
Werwolfu. Korzycki usiłuje przeżyć w obcym, pogrążonym w chaosie i bezprawiu
mieście, broniąc jego mieszkańców przed szabrownikami i niedobitkami
nazistów."
Początki innej, nowej Polski zaraz po zakończeniu działań wojennych to ostatnio dość modny temat zarówno produkcji filmowych, jak i książek. Ja akurat ostatnio można powiedzieć "jestem na bieżąco", oglądam Czas Honoru, widziałam Małą Maturę 1947, dlatego też z ogromną ciekawością sięgnęłam po książkę Jacka Inglota.
Pierwsze wrażenie - ogromna plastyczność, detaliczne opisy, tak, że czytelnik ma wrażenie, że spaceruje wraz z głównym bohaterem po ulicach Wrocławia, czy też raczej w tamtym czasie jeszcze Breslau. Mnóstwo szczegółów działających na wyobraźnię dodatkowo wzbogacało lekturę. Breslau to nie powojenna Warszawa, o której można przeczytać wszędzie o której dużo się mówi, szeroko dyskutuje jej powojenne życie. Breslau to miasto, które niemal całkowicie zniszczone, chwilowo niczyje, miasto którego mieszkańcy żadnej narodowości tak naprawdę nie mogą się czuć ja u siebie. I o tej właśnie przejściowości pisze autor, przedstawiając miejsce, z którego raczej się ucieka niż z miłością wraca. Breslau-Wrocław to niewątpliwie główny bohater powieści Inglota.
Drugie wrażenie-odwaga autora do zmierzenia się z tematem, który jest raczej omijany przez polskich autorów-zachowanie Polaków (zwycięzców?) na ziemiach, które zostały im przydzielone. Z jednej strony to uciekinierzy od przeszłości-tak jak Jan, którzy widzą w wym mieście szansę na inne, lepsze życie. Ale to także Polacy złodzieje, szabrownicy który w swojej pozycji wygranego widzą szansę na swoistego rodzaju wzbogacenie się kosztem łupów zdobytych na dotychczasowym okupancie. Bolesna prawda o historii, o której wielu chciałoby zapomnieć. Trudne decyzje, niejednoznaczne wybory uwikłane w karty historii. Czasem przerażające, żenujące, ale mimo wszystko wciągające od pierwszej strony. To nie jest już Breslau Krajewskiego, to Breslau Inglota, którzy burzy stereotypy i nie boi się pisać o tym, co niewygodne. Nic nie jest jednoznaczne, nie sposób ocenić postępowania bohaterów, bo w końcu może lata wojenne dają im prawo do właśnie takich zachowań, a "zwykli" Niemcy, mimo, iż nie uczestniczyli w działaniach wojennych to jednak wybrali Hitlera na swojego kanclerza. Okazuje się, że tutaj nikt tak naprawdę nie jest zwycięzcą.
Jak pisze autor w swojej notatce na końcu książki:
" Pragnąłem opowiedzieć, co naprawdę zdarzyło się z "tamtym" miastem, zastanowić się nad jego dramatycznym schyłkiem, w którym odegraliśmy niezbyt chwalebną rolę. Breslau bowiem nie przestał istnieć jednego dnia, 6 maja 1945, w dniu kapitulacji twierdzy. Konał jeszcze przez wiele miesięcy i to my Polacy, pomagaliśmy mu umierać".
Ten zamysł niewątpliwie udał się autorowi, gorzej moim zdaniem z samą akcją, która miała się odbywać na te ostatnich chwil w Breslau, a pierwszych dni Wrocławia. Poszukiwania komendanta Festung Breslau to jednak tylko jakiś poboczny wątek, jakby poza głównym nurtem, a szkoda, bo wydaje mi się, że można byłoby go rozwinąć, podkręcić akcję, wzmocnić napięcie-myślę, że to główny i w zasadzie jedyny minus tej powieści. Ale może to jednak celowy zabieg autora, żeby w ten sposób nie przyćmiewać głównego bohatera powieści-miasta walczącego o swoją przyszłość z historią, uprzedzeniami i ludzkimi słabościami.
Moja ocena 8,5/10
Za możliwość przeczytania tej książki dziękuję Instytutowi:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz