wtorek, 29 kwietnia 2014

Dan Brown - Inferno

"Światowej sławy specjalista od symboli, Robert Langdon budzi się na szpitalnym łóżku w zupełnie obcym miejscu. Nie pamięta, jak i dlaczego znalazł się w szpitalu. Nie potrafi też wyjaśnić, w jaki sposób wszedł w posiadanie tajemniczego przedmiotu, który znajduje we własnej marynarce. Czasu na rozmyślania nie ma niestety zbyt wiele. Ledwie na dobre odzyskuje przytomność, ktoś próbuje go
zabić. W towarzystwie młodej lekarki Sienny Brooks Langdon opuszcza w pośpiechu szpital. Ścigany przez nieznanych wrogów przemierza uliczki Florencji, próbując odkryć powody niespodziewanego pościgu. Podąża śladem tajemniczych wskazówek ukrytych w słynnym poemacie Dantego… Czy jego wiedza o tajemnych sekretach, które skrywa historyczna fasada miasta wystarczy, by umknąć nieznanym oprawcom? Czy zdoła rozszyfrować zagadkę i uratować świat przed śmiertelnym zagrożeniem?"






Nie do końca lubię recenzować książki, które są modne, wszyscy chcą je przeczytać często nie z rzeczywistej chęci tylko dlatego, że tak wypada. Taką pozycją jest najnowsza powieść mistrza upolowana ostatnio przeze mnie w bibliotece.

Osobiście, pomimo różnych opinii, które dane mi było przeczytać, lubię Browna, jego zagadki, teorie spiskowe, które traktuje raczej z przymrużeniem oka niż na serio, ale które do tej pory dostarczały mi dużo przyjemności podczas lektury.
Tak było do tej pory, "Inferno" rozczarowuje całkowicie. Jest po prostu nudno. Pomimo ciekawego początku - dobrze poprowadzonej akcji, intrygującej tajemnicy, utraty pamięci i pościgu z dreszczykiem - później niestety jest tylko gorzej. Dla tych, którzy nigdy, tak jak ja, nie byli fanami "Boskiej komedii' Dantego jest po prostu męcząco - stanowi ona punkt wyjścia dla tajemnicy, którą przyszło Langdonowi rozwiązać, stąd mnóstwo do niej odwołań. Niestety tym razem teoria spiskowa zaproponowana przez autora - zagrożenie ludzkości wirusem, który rozprzestrzenia się wyzwolony przez szalonego naukowca - jest bardzo naciągane, wręcz niewyobrażalne, bo nie stanowi on broni biologicznej, dotyka ludzi bardziej na zasadzie genetycznej mutacji, niż choroby, którą miałby wywoływać.
Gdyby sama intryga była ciekawa, zwroty akcji obiecujące, a całość czytało się z zapartym tchem, to wycieczka po Włoskich miastach wraz z Langdonem byłaby przyjemnością, a że tego nie ma to już po kilkudziesięciu stronach "bieganie" po mieście, które się widziało raz w życiu, a którego się nie zna, którego planu nikt w książce nie umieścił...jest niesamowicie męczące. Coś co mogłoby być majstersztykiem jest po porstu lekturą jakich tysiące. Gdyby nie znane nazwisko autora powieść nie doczekałaby się tylu czytelników. Tak mamy tutaj zdecydowanie do czynienia z przereklamowaniem i bazowaniem na sławie autor, któremu pomysłów zaczyna już chyba brakować.
Coś co zachwycało jeszcze kila lat temu, w nie do końca dopracowanym wydaniu teraz - przy mnogości podobnych powieści na rynku - nudzi i męczy.

Mając nadzieję, że kolejna książka tego autora będzie powrotem do dawnego, lepszego Browna wystawiam ocenę 3,5/10



wtorek, 22 kwietnia 2014

Marek Krajewski - W otchłani mroku

"Do czego może doprowadzić na pozór niewinny spór profesorów?
Co pewien filozof z roku 2012 ma wspólnego ze zbrodniami z 1946? 

Wrocław 1946. Zło zatacza coraz szersze kręgi.
Tropią dziewczęta. Gwałcą je i zabijają. Trzech żołnierzy Armii Czerwonej spędza sen z powiek Popielskiemu, UB, NKWD i pewnemu szalonemu Rosjaninowi. Każdy z nich ma inne powody. 

Dawny komisarz dostaje zlecenie od profesora filozofii. Wśród uczniów podziemnego gimnazjum jest agent UB. Trzeba go znaleźć i odseparować. Nic trudnego. Jednak ku zaskoczeniu Popielskiego każdy kolejny krok w śledztwie to niespodzianka, za którą kryją się mroczne tajemnice. Zło i sprawiedliwość przestają być tylko tematem debaty filozoficznej – zaczynają decydować o życiu i śmierci."






Nigdy nie byłam szczególną fanką Krajewskiego - przedwojenne przygody detektywa Eberharda Mocka czytało mi się momentami wręcz ciężko, ze względu chociażby na dość mroczny charakter tych powieści. Kiedy natknęłam się na "W otchłani mroku" w miejscowej bibliotece też spodziewałam się raczej umiarkowanego zachwytu, ze względu chociażby na zapowiadający to tytuł. Ale lubię wyzwania, przekonałam się jakiś czas temu do kryminałów retro no i ciekawi mnie klimat, życie w czasach powojennych, zwłaszcza na terenie ukochanego od ostatniego wakacyjnego wyjazdu Wrocławia, postanowiłam spróbować.

To, co najbardziej mi się podobało- to zgrabne połączenie i balansowanie pomiędzy różnymi czasami, latami w których rozgrywa się akcja tej powieści. Niestety przewaga jest zdecydowanie po stronie czasów powojennych i trochę mi zabrakło równowagi, w pewnym momencie, podczas lektury aż chciałoby się choć na moment wrócić do teraźniejszości, oderwać od ciężkiego klimatu, w którym Popielski prowadzi swoje dochodzenie. Niestety nic takiego się nie stało. Tym niemniej zakończenie zaskakuje na tyle, ze powiedzmy, że zostało mi to wynagrodzone.

Główny bohater - co zaskakujące, bo autorzy mają jednak tendencje do ubarwiania, czy nawet wybielania stworzonych bohaterów - zaskakuje swoim wyglądem, charakterem i zachowaniem. Szukacie bohatera doskonałego? W Popielskim go nie znajdziecie. Raczej zaprezentuje wam szeroki wachlarz swoich wad i niedoskonałości, czyniąc się tym samym dużo bardziej autentycznym, zwłaszcza na tle czasów, w których przyszło mu żyć i pracować. Metody śledztwa, prowadzenia do rozwiązania dalekie są od tych znanych nam z wysokobudżetowych produkcji i naszpikowanych nowoczesnymi rozwiązaniami i technologiami opowieściami o szpiegach. Duża dawka podstaw, w szczególnym okresie - ciekawa, zaskakujące, inne.

Od zawsze ciekawiło mnie jakimi ludźmi byli żołnierze Armii Czerwonej, że tak dużą niesławą okrywali się w każdym z miejsc, gdzie sie pojawili, ciężko znaleźć o nich inną opinię niż te kojarzone z gwałtami, kradzieżą, rozbojem i pijaństwem. Tutaj również autor korzysta z tego schematu - muszę przyznać, że nie do końca mi się to podobało, bo ciągnące się dość długo śledztwo przerywane jest występkami bandy niesławnej z gwałtów.  Ani to ciekawe ani szczególnie porywające w zestawieniu z całością. Ot pomysł jak każdy inny, miało być mrocznie i jest. 

Podobały mi się zdecydowanie opisy i realia życia w powojennym Wrocławiu - codzienność, walka o normalność, zdobywanie wszystkiego, ciekawostki itp. Tutaj Krajewski jest mistrzem i to trzeba mu przyznać, że dbałość o szczegóły i odzwierciedlenie realiów ma dopracowane, wręcz dopieszczone.

Jednak zachwycona aż tak niestety nie byłam, stąd moja ocena 6/10

środa, 9 kwietnia 2014

Neil Gaiman - Amerykańscy bogowie

W moje łapki - jako przerywnik od Grzędowicza - wpadł Gaiman z jego wersją autorską Amerykańskich bogów. Powieść ta uświadamia nam jedno - bóg to już nie tylko starzec z brodą (ewentualnie młotem, sześcioma rękami itp), ale też zjawiska, które zaczęliśmy czcić mimowolnie i nieświadomie, oddając hołd i składając ofiarę np z naszego czasu...


Czy lepiej czcić telewizor, czy nordyckie bóstwo, jechać na macdonalda, czy zaśpiewać pieśń w świętym gaju... a nasze rytuały związane z niedzielnymi wyjazdami do galerii handlowych są lepsze od refleksji w domu bożym ?
Neil miał pomysł, by zestawić drużyny starych bóstw i nowych bogów i kazać im się zmierzyć w kraju zwanym Amurica, którego środek wypada mniej więcej na farmie pomiędzy szczęśliwie ubłoconymi świniakami...

Co zrobić gdy nagle kończy Ci się świat, wychodząc z więzienia traci się żonę (powiedzmy) perspektywy na pracę i przyjaciela? Odpowiedź jest prosta - czuwanie przy szczątkach Odyna, wisząc na drzewie.

mocne 5,5/10 

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Jarosław Grzędowicz - Pan Lodowego Ogrodu I II III ...

Co byście ze sobą zabrali, gdybyście mieli jechać ze świata nauki do świata magii?
Cokolwiek nie weźmiecie, przekonania, że materia zbudowana jest z atomów, że grawitacja to siła, że pi jest liczbą niewymierną wybiorą się tam razem z tobą...
Nie będzie miejsca w mózgu wśród wzorów wykutych na blachę na wiarę w bogów przechadzających się wśród nas... Nikt nie uwierzy, że można zostać zamienionym w drzewo i utrzymać świadomość swojego istnienia...

Grzędowicz napisał dzieło, prawie na miarę największego i najbardziej znanego fantasty - prawie albowiem nie jestem w stanie przypomnieć sobie przygód głównego bohatera na przełomie grubaśnych pierwszych trzech tomów. Wygląda to tak - przez pierwszy tom idzie w jednym kierunku i kończy jako drzewo, koniec tomu pierwszego, potem kawałek wraca i znów idzie tam gdzie stał jako drzewo, koniec tomu drugiego. Następnie wsiada na łódź zrobioną z lodu i płynie w inną stronę, koniec tomu numer trzy.

Wiem, że to zabrzmiało nieco drastycznie (jak na książki, które pochłania się niesamowicie), wszystko jest składne, napisane super i czujemy się jakbyśmy to my byli wśród magicznej mgły niosącej potwory.
Może nie wszystkie pomysły są trafione (mnie nie podoba się idea Cyfrala - biokomputera, grzybowego symbianta mózgu, który sobie lata w postaci disnejowskiej wróżki) ale świetnie wpasowują się w konwencję.

Przypomina mi się inna powieść, również polskiego autora, z gadającą łasicą, w której przez kilka tomów można zauważyć, że brakuje jakiejś globalnej koncepcji i celu. Ale chyba nie chodzi, byśmy cel osiągnęli w ciągu 45 minut (albo może 4-5 minut) ale o to, by się świetnie bawić po drodze. 

Ja się dobrze bawiłem: 7,5/10 za całokształt pierwszych trzech tomów (odjęte punkty za niedosyt co do poszczególnych grubych tomisk)

"Pan z Wami! Jako i ogród jego! Wstąpiwszy, porzućcie nadzieję. Oślepną monitory, ogłuchną komunikatory, zamilknie broń. Tu włada magia.

Vuko Drakkainen samotnie rusza na ratunek ekspedycji naukowej badającej człekopodobną cywilizację planety Midgaard. Pod żadnym pozorem nie może ingerować w rozwój nieznanej kultury. Trafia na zły czas. Planeta powitała go mgłą i śmiercią. Dalej jest tylko gorzej. Trwa wojna bogów. Giną śmiertelnicy. Odwieczne reguły zostały złamane."

piątek, 4 kwietnia 2014

Carla Montenero - Szmaragdowa tablica

Powiem szczerze, że dawno już żadna książka nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak przeczytana ostatnio "Szmaragdowa tablica". Mimo, ze często , raczej z założenia dość sceptycznie podchodzę do powieści rozgrywających się w czasie drugiej wojny światowej- bo przeczytałam ich dziesiątki- to tutaj przyjemnie mnie autorka zaskoczyła, powiem więcej cześć historyczna powieści okazała się dużo lepsza niż ta rozgrywająca sie w teraźniejszości.

"Madryt, początek XXI wieku. Ana pracuje w Muzeum Prado, prowadzi spokojne życie u boku Konrada, bogatego niemieckiego kolekcjonera dzieł sztuki, aż do chwili, gdy pewien list napisany podczas drugiej wojny światowej naprowadza go na ślad tajemniczego obrazu Astrolog przypisywanego Giorgionemu, malarzowi epoki renesansu. Skuszony wielką wartością tego dzieła, Konrad przekonuje Anę, żeby zajęła się jego poszukiwaniem. Mimo piętrzących się trudności Ana odkrywa nie tylko zawiłe losy rodziny, która od pokoleń strzeże Astrologa, ale i niezwykłą prawdę, która całkowicie zmienia jej życie.
Paryż podczas niemieckiej okupacji. Major SS Georg von Bergheim, żołnierz elity i bohater wojenny, dostaje rozkaz: ma odnaleźć obraz Giorgionego znany jako Astrolog. Hitler jest przekonany, że dzieło kryje wielki sekret – kto go odkryje, będzie rządził światem.
Poszukiwania prowadzą majora do Sarah Bauer, francuskiej Żydówki. Rozpoczyna się niebezpieczna gra, której konsekwencje będą zaskakujące dla nich obojga.
"Szmaragdowa tablica" to nie tylko napisana z rozmachem historia o poszukiwaniu zagadkowego dzieła sztuki, ale i niezwykła opowieść o zakazanej miłości, która zdarzyła się wbrew wszelkim przeciwnościom."






Wbrew zapowiedziom, nie jest to książka o miłości, albo inaczej - nie w przeważającej większości. Miłość to jeden z elementów tej jakże pasjonującej i ciekawej układanki, którą przedstawia nam autorka, a od której ciężko się oderwać. Podział akcji - na dwa osobne, oddzielone 60 latami historii- tory sprawie, że lektura jest bardzo ciekawa - to, co poznajemy w części teraźniejszej, za chwilę zostanie uzupełnione brakującymi elementami z przeszłości - tym samym czytelnik pewnych rzeczy dowiaduje się szybciej niż Ana. I co najważniejsze lektura wcale na tym nie traci, w jakiś magiczny sposób - im więcej wiemy, tym więcej chcemy, aż nie sposób się oderwać.
Wydawałoby się, ze miłość i wojna to temat w literaturze tak oklepany, że nie ma możliwości, żeby znaleźć dla niej jakąś nowatorską lukę i zaciekawić czytelnika - tymczasem tu się udało- zakazana miłość, wielka tajemnica, ukrywana od wieków, sekret, o którym nic nie wiadomo, a który zaczyna zagrażać tym, którzy go strzegą.

Jedyny minus, który mi się nie podobał to dużo słabszy poziom akcji rozgrywającej się współcześnie - chociażby ze względu język, którym posługują się współcześni bohaterowi - zdecydowanie odstający poziomem od całej reszty. To mi przeszkadzało podczas lektury.
Paryż lat wojennych to też bardzo ciekawy element całej powieści, który poznajemy przez pryzmat losów Sary. Miasto tak inne, niż historie znane nam z rodzimego podwórka -wydaje się, że dużo łagodniej traktowany niż znamy to z naszej historii, tym niemniej ciekawy, bo w tej powieści pozbawiony patosu, bohaterstw, które często narzucają polscy autorzy.
Trochę też brakowało mi rozwinięcia tajemnicy organizacji, która za wszelką cenę pragnęła odzyskać tajemniczy obraz - niby mity i opowieści o takiego rodzaju stowarzyszeniach są dość popularne, to jednak byłam ciekawa jaką wersję przedstawi nam autorka, tu trochę rozwinięcia tego tematu zabrakło.

No a wisienka na torcie okazało się zakończenie - ciekawe, odkrywające wiele kart, jednak nie wszystkie. I o dziwo ten niedosyt też wyjątkowo mi nie przeszkadzał.
Książkę pochłonęłam bardzo szybko, pozostał tylko żal, że to już koniec.

Moja ocena 9,5/10